7 maja 2009

AZ - Hey AZ (featuring SWV)



Wykonawca: AZ
Tytuł: Hey AZ (feat. SWV)
Format: singiel (12''), 33 RPM
Wytwórnia: EMI Records
Rok wydania: 1997
Gatunek: Rap

Strona A
1. Hey AZ (Clean Version)
2. Hey AZ (Instrumental)
3. Hey AZ (Acapella)

Strona B
1. SOSA
2. Hey AZ (Dirty Version)
3. SOSA (Instrumental)

Jesteś kozackim raperem, masz za sobą genialny wręcz i świetnie przyjęty w środowisku debiut, który jednak z rynkowego punktu widzenia okazuje się być porażką. Przymierzasz się do wydania swojego drugiego solowego albumu i nauczony wcześniejszymi doświadczeniami wypuszczasz singiel o, przynajmniej teoretycznie, dużym potencjale komercyjnym, robisz do niego oczojebny klip, mówiący "yup, i'm livin large, ni*ga!". Singiel oczywiście ma za zadanie zachęcić jak największą liczbę fanów, jak i nowych potencjalnych słuchaczy do zainwestowania swych ciężko zarobionych pieniędzy w Twoją płytę. Ów singiel ukazuje się, hula w rozgłośniach radiowych na niezłej rotacji, klip śmiga w TV i.... i kawałek, wywołując falę niezadowolenia i rozczarowując fanów, ostatecznie nawet nie pojawia się na płycie, co więcej wymusza na Tobie prolongowanie jej premiery. Zamiast szelestu banknotów i brzęku monet zaczynasz słyszeć przeciągłe "uuu", trzeba było pozostać przy swoim i "wybrać bramkę numer jeden". Zygmunt Hajzer eksponuje swój permanentny make-up ślicznie się uśmiechając, budzisz się zlany zimnym potem...

Gdyby gdzieś około 1993/94 brooklyński kot Anthony Cruz usłyszał taką opowiastkę z dopiskiem "to Cię właśnie czeka, dzieciaku" to kto wie, czy nie machnąłby ręką na rap grę i nie poszedłby w dilerkę, bądź pimping, zamiast parać się rapem, mając, niczym szkolny looser, przyklejoną na plecach karteczkę mówiącą "(most) underrated". Szczęśliwie tak się jednak nie stało, a AZ wszedł na scenę w 1994 roku niezwykle mocno akcentując swą obecność na niej, kradnąc show Nasowi w kultowym Life's A Bitch. Nie mógł zacząć lepiej, później przyszedł czas na pełnowymiarowy debiut, czyli mamy już rok 1995 i krążek Doe Or Die. Bity m.in. od Pete Rocka, Buckwilda, L.E.S.'a, na majku gościnnie wspomniany Nasir Jones, płyta od pierwszej do ostatniej minuty tłusta jak Joe. Czego chcieć więcej? Ano sprzedaży, jedynie singiel "Sugar Hill" ze śpiewanym refrenem w wykonaniu Miss Jones poszalał trochę na listach przebojów, ale okazało się, że to za mało. Jak to często w tym biznesie bywa, sukces artystyczny niekoniecznie idzie w parze z sukcesem finansowym. Trzeba było coś z tym zrobić i stąd zapewne taki pomysł na dwunastkę promującą Pieces Of A Man, płytę, na którą AZ kazał wszystkim czekać naprawdę długo, bo aż do 1998 roku. Jak już dowiedzieliście się ze wstępu numer Hey AZ spotkał się z na tyle chłodnym przyjęciem, że koniec końców zrezygnowano z niego w kontekście drugiego albumu i pozostał po prostu singlowym kawałkiem. W odniesieniu do powyższych faktów zabawnie brzmi dopisek na odwrocie koperty głoszący taken from the EMI Records release AZ "Pieces Of A Man". Nie mów hop, jak jeszcze nie powiedziałeś hip...

Dobra, przejdźmy do konkretów, mały kroczek do tyłu - mamy rok 1997. AZ zabierając się za robienie swojego hit-singla bierze bit od panów z Trackmasters i zaprasza Siostry Z Głosami, czyli SWV, żeby troszkę pośpiewały. Mając na względzie, że w okolicach połowy lat 90tych Poke i Tone, czyli ci pierwsi, byli ludźmi, do których zgłaszał się w Nowym Jorku każdy, kto chciał mieć przebój (nie będę tu się rozpisywał odsyłam do discogs.com lub na Wikipedię), a dziewczyny z SWV w swojej kategorii wagowej ustępowały pola chyba tylko grupie TLC, mogłoby się wydawać, że mamy oto przepis na murowany szlagier. Tornado miało uderzyć w Duże Jabłko, ale rozeszło się po kościach...

Lajtowy bit na pewno wpada w ucho, ale zwojów mózgowych nie prostuje, wypieków na twarzy nie zaobserwowano. Jest przyjemny, ale kto zna podkłady, które wyszły spod rąk Tone'a czy Poke'a wie, że stać ich na dużo więcej. Tutaj mamy do czynienia tylko z fajną pętlą, to wszystko. Hey AZ zakrojony był niejako na kontynuację czy może na bycie analogicznym numerem do Sugar Hill z pierwszej płyty. O ile jednak w wypadku tego drugiego Miss Jones spisała się znakomicie, budując klimat i znacznie "ocieplając" utwór, tak już czekoladki z SWV, przy całej mej sympatii do nich i sentymencie do ich wokaliz, rozczarowały. Okrutnie prosty refren (tak, wiem, że to jednoznaczny follow-up do Hey DJ), który idealnie pasowałby do jakiegoś popowego gniota, niestety. Obecność tak dobrych wokalistek można było spożytkować znaczniej lepiej i bardziej kreatywnie. Ale miało być łatwo, lekko i przyjemnie. Sam Antek oczywiście nie zawodzi, jednak to człowiek, któremu gdyby nawet przyszło nawijać pod bit przepis na omlet ze szczypiorkiem albo nazwy wszystkich miejscowości stanu Nowy Jork to zrobiłby to z klasą, ubrał w ciekawe słownictwo, podał nienagannym flow, dbając przy tym o należytą technikę, o głosie i charyzmie nie wspominając. Przyznam uczciwie, że AZ to od około jedenastu lat mój absolutnie ulubiony MC, ale starając się być maksymalnie obiektywnym oceniłbym ten utwór na tróję (3, w skali szkolnej). Raczej słabo. Posiadacze tej dwunastki pocieszyć się mogą bardzo solidnym kawałkiem SOSA (Save Our Streets AZ) ze strony B, który na album ostatecznie trafił.

Jako, iż mamy tutaj pełną swobodę w doborze recenzowanych wosków (jak pojawia się dana recka to Łukasz aka mózg operacji moze jedynie zacytować Popka, mówiąc "wcale go nie namawiałem") postanowiłem wziąć na warsztat wydawnictwo mojego ulubieńca, ale, aby zbytnio nie słodzić wybór padł na ten, a nie inny winylowy placek. Nie jest to kawałek, który bym szczególnie polecał, zwłaszcza komuś, kto z twórczością AZ'ego nie miał specjalnie kontaktu, bo nie jest to najlepsza pozycja na rozpoczęcie tej przygody. Sam dopiero z czasem się do niego przekonałem i traktuję Hey AZ nieco z przymrużeniem oka. Na pewno jednak warto przypomnieć ten singiel, gdyż jest interesujący z kilku względów. Poza jednym zasadniczym, wynikającym z tego, co już napisałem, jest to kawałek w pewnym sensie przełomowy w karierze pana Cruza. Od niego zaczęły się zasadnicze problemy z selekcją bitów i od niego zaczęło być widać jak AZ jest rozerwany między chęcią robienia "swojego gówna" + wstaw sobie cały ten bullshit o pozostawaniu prawdziwym dla gry, byciu wiernym korzeniom, itp.(wiesz ocb), a między pragnieniem odniesienia sukcesu na dużą skalę i zrobienia na tym hajsu. Efektem czego seryjne jointy stojące na bardzo wysokim poziomie od strony rapowej, ale pozostawiające wiele do życzenia pod kątem czysto muzycznym.

Na koniec tradycyjnie odrobina dźwięku i obrazu, a to wszystko dzięki bezpardonowym użytkownikom serwisu YouTube notorycznie łamiącym prawa autorskie i wrzucającym dla nas takie oto klipy...



PS. Wybaczcie marnej jakości fotkę, postaram się na dniach wrzucić coś porządnego. One!

4 komentarze:

3345 pisze...

Jak tylko przeczytałem, że AZ jest bohaterem notki to wiedziałem od razu, kto jest jej sprawcą, hehe.

Bonny Larmes pisze...

ja nie znoszę jego barwy głosu, przez co nie lubię gostka słuchac... już na Illmaticu mnie to mocno drażniło...

nejbz pisze...

wiadomo, ze tembr glosu to rzecz gustu. mnie on akurat nie tylko nie drazni, ale podoba mi sie. jednak generalnie na glos chyba uwage zwracam najmniejsza

ambitny bumelant pisze...

Zaliczam się do tych, którzy fanami AZ nie są, ale ten nieznany mi numer łykam nawet. Może dlatego, że od 2 dni słucham ciągle "life after death", a "hey az" mocno kojarzy się z takim "sky's the limit", czy "juicy".
Ale z płyty bym go nie wyrzucił.